CN wśród sponsorów? Czy to znaczy, że będą to wyświetlać na swoim kanale? |
Generalnie zaczynamy od wczesnych lat dzieciństwa Mikołaja i przeskakujemy po kilku (kluczowych?) momentach jego życia. A przynajmniej wydaje mi się, że takie miało być założenie, bo wszystkie te momenty łączy osoba Paula Van De Volder - astronoma, co to układa horoskopy i szuka kamienia filozoficznego. Bo wiecie, idealną przeciwwagą dla młodego astronoma, badacza, z dobrym wykształceniem, będzie niderlandzki szarlatan, co to manipuluje i oszukuje zamiast zajęć się PRAWDZIWĄ NAUKĄ.
REAL science! |
Zresztą motyw szczęśliwej gwiazdy powraca w tych bardzo dziwnych momentach, kiedy mały Kopernika gania pośród gwiazd i spersonifikowanych gwiazdozbiorów, które dają mu oświecone rady w stylu "masz w sobie siłę!".
I w tym momencie film zamienia się bardziej w opowieść o dojrzewaniu i zrywaniu toksycznych więzi. Mamy też dylematy "odjeść z przyjacielem i zwiedzać świat czy zostać?", nieszczęśliwą miłość Mikołaja do okropnie nudnej Anny, krótki epizod z Faustem, którego Kopernik demaskuje czy naprawdę niewielki wątek ludzi, tłumaczących Kopernikowi, że jego teorie są szalone.
Innymi słowy - jest bardzo obyczajowo i fragmentarycznie. Przez to fabuła nie jest zbyt płynna, jakby miała dylemat czy upchnąć więcej epizodów z życia Mikołaja, czy rozwinąć te fragmenty, które już są. Ostatecznie, zdecydowano się więc tych kilka fragmentów jego biografii, które łączy wspomniana wyżej osoba Van De Voldera - dano im trochę więcej czasu, żeby zbudować atmosferę i bohaterów. I szczerze wolę takie rozwiązanie, niż szybkie streszczenie całego życia astronoma, podane bez emocji, jednak czuć tutaj cięcia i brak czasu. Film ma 94 minuty i dosłownie się urywa w pewnym momencie - najpierw Kopernik jest w sile wieku, chwilę potem jest już stary i umiera, kończąc swoje wielkie dzieło. Narrator czyta nam co się wydarzyło z bohaterami filmu już podczas napisów końcowych!
Mam wrażenie, że to głównie kwestia tego, że film w zamyśle przeznaczony dla młodszej widowni. A przecież dzieci nie usiedzą dłużej w kinie, prawda?Same wątki obyczajowe (romans z Anną jest całkiem pokomplikowaną sprawą, wierzcie lub nie) mają pewien potencjał. Przypomina mi to w kilku momentach jeden z tych filmów historyczno-obyczajowych o Tudorach czy czymś tam. Jednak okrojono je, aby pozostała tylko bezpieczna papka, która zanudzi dzieci (nawet te dzieci-nerdy, jakim ja byłam), a dla dorosłych będzie zbyt bezbarwna. Zresztą dorośli nie obejrzą tego filmu, bo jest slapstick z wroną, dydaktyczne dyrdymały, które zajmują większość czasu i są okroooopnie nudne, no i jest animowany.
Sama animacja jest całkiem przyjemna, chociaż widać na pierwszy rzut oka, że to nie zachodnia, wysokobudżetowa produkcja. Nadal, kolory są śliczne, a projekty postaci zgrabne. Podobają mi się zwłaszcza tła, nawet jeśli dziwnie odstają od stylu w jakim rysowane są postacie I przyznaję bez bicia, na moją ocenę ma wpływ informacja, że nad animacją pracowało jakieś 60 osób i wszystko było ręcznie robione. To mnóstwo wysiłku i, nawet jeśli efekt nie powala sam w sobie, jest to imponujące. Może natomiast przeszkadzać, że film nie zdaje testu Bechdel-Wallace, a wszyscy są biali. Nawet jeśli podróżujemy do Włoch. Poza Van De Volderem, który ma lekko ciemniejszą skórę.
Natomiast zawiodłam się na grze aktorskiej. Zgarnięto kilka sławnych nazwisk, ale to nie wystarczyło. Przede wszystkim - zgranie głosu jest fatalne i brzmią one sztucznie, czasem za cicho lub za głośno na tle muzyki i dźwięków, innym razem lekko, ale wyraźnie niezgrane z ruchem ust. Główną rolę gra Piotr Adamczyk i jest w niej całkiem niezły. Kiedy musi być przesympatycznym Kopernikiem, który wygłasza mądre zdania, z których widownia powinna się czegoś nauczyć - brzmi trochę sztucznie i co się mu dziwić. Natomiast w momentach, kiedy dano mu do zagrania trochę ludzkich emocji jest już znacznie przyjemniejszy dla ucha. Bardzo przyjemni są też aktorzy drugoplanowi, większość wkłada w swoje występy dość zaangażowania i bawią się swoimi rolami. Niestety - aktorzy nie są podpisani w napisach końcowych (whaat?!), więc trudno mi wskazać konkretne nazwiska. Jest Piotr Fronczewski, jako jeden z profesorów Uniwersytetu Jagielońskiego. I jest w porządku. Nic do dodania, ot, w porządku. Anna Cieślak gra zauroczenie Kopernika, też Annę i nawet jej umiejętności aktorskie nie są w stanie tchnąć życia w tę postać. Nic dziwnego, że Anna Cieślak też jakoś niespecjalnie się stara, po prostu nie ma materiału z którym można by pracować.
A co ze słynnym Paulem Van De Volderem, o którym tak ciągle nawijam? Jego gra Jerzy Stuhr. I jest okropny.
Widzicie, chyba reżyser uznał, że widownia jest głupia i nie domyśli się, że potężny koleś z bródką, który przesiaduje w ciemnych pomieszczeniach i szepcze sam do siebie swoje złowieszcze plany jest Tym Złym. Dlatego wziął pana Stuhra na stronę i powiedział "Ale daj mi swój najbardziej idiotyczny, oczywisty, złowieszczy głos. Nie, jeszcze bardziej oklepany... Świetnie! Teraz tylko trochę łacińskich powiedzonek!". Jerzy Stuhr to świetny aktor, więc trudno mi uwierzyć, że - po prostu - nie chciało mu się grać. Dlatego nawet nie zasugeruję takiego scenariusza... Nie, to na pewno nie to... Nope.
Ostateczny werdykt - NUDA. Był tam jakiś potencjał, jednak zdusiły go ramy narzucone przez studio - i pośrednio przez widownię, a pewnie też i przez PIFS, który współfinansował produkcję. Jest zbyt zachowawczo, edukacyjne wstawki rażą brakiem naturalności, a fabuła sprawia wrażenie poszatkowanej. Sam Mikołaj Kopernik wydaje się naprawdę ciekawą postacią i cieszę się, że pokazano nam także jego wady. Szkoda tylko, że nie dostał lepszego filmu.
0 komentarze:
Prześlij komentarz