Film jest zapisem poszukiwań prowadzonych przez Armanda - syna listonosza, który przyjaźnił się z Van Gogha. Vincent napisał bratu ostatni list, jednak nikt nie wie jak go dostarczyć. Armand miota się więc po miasteczku, w którym malarz spędził ostatnie lata swojego życia, próbując się dowiedzieć komu przekazać list.
Trasa jego podróży wypada akurat przez największe dzieła artysty - miejsca są niemal identycznymi kalkami obrazów mistrza. Także osoby, które napotyka nasz protagonista, są wyjęte prosto z płócien malarza. Armand, początkowo niechętny swojemu zadaniu, pod wpływem rozmów z osobami, które go znały, zaczyna się coraz bardziej interesować Vincentem. I zaczyna go frapować zagadkowe samobójstwo artysty.
Mogło być nudno - nie brakuje filmów biograficznych, które chcą nam tylko przekazać suche fakty i tylko okazjonalnie przetykają notkę encyklopedyczną czymś szokującym, żeby publika nie zasnęła. Natomiast w tym filmie wyszło... spokojnie. Bez fajerwerków, ale sama zagadkowość sytuacji budzi wystarczająco napięcia, żeby wciągnąć się w historię i dopytywać. Co najlepsze, film nie daje nam jasnych odpowiedzi. Vincent jest nam pokazywany z perspektywy różnych osób, które uznawały go za wielkiego artystę albo za szaleńca, za nieszkodliwego dziwaka, za sympatycznego człowieka. To trochę jak obrazek, z którym ktoś zakrył kilka losowych fragmentów - możemy się domyślać jak wyglądała całość, ale pewności mieć nie będziemy.
Film najpierw nakręcono z udziałem żywych aktorów następnie przemalowano każdą klatkę po kolei. 125 artystów, 65 000 obrazów.
(Zresztą, film zadba o to, żebyście wiedzieli o tych rzeczach i jeszcze przed seansem wyświetla się krótka informacja na ten temat.)
Szczególne wrażenie robią ujęcia przy ruchu kamery - kiedy nie można było malować tylko postaci na nieruchomym tle. Przykładowo, krzesło, na którym siedzi nasz bohater, wygląda troszeczkę inaczej na każdej klatce - bo przecież nawet profesjonalni malarze, którzy machają po kilka płócien dziennie, nie będą w stanie idealnie powtórzyć pociągnięć pędzla za każdym razem. Animacja nie jest idealnie płynna, jednak wystarczy chwila, żeby się do tego przyzwyczaić.
Film kręcono po angielsku, jednak w kinach zobaczymy go z dubbingiem. Trudno oceniać polską wersję językową - przy tak niedoskonałej technice jak malowanie klatek olej na płótnie odwzorowanie ruchu warg nie będzie najlepsze. Ponadto, aktorstwo bywa przesadnie egzaltowane - np. Jerzy Stuhr, postacie tła. I chociaż kibicuję polskiemu dubbingowi i chciałabym, żeby był jak najlepszy, to akurat w tym filmie nieidealne aktorstwo nie psuje widowiska aż tak. Sama byłam zdziwiona. Widzicie, wizualna warstwa jest tak dziwna i nietypowa, że nieco przesadzone reakcje nie odstają tak od reszty. Mam skojarzenia z operą, gdzie wszyscy bohaterowie po prostu śpiewają, bo... tak.
Nie chcę, żebyście szli na ten film z poczuciem, że przecież wypada obejrzeć dzieło o wielkim artyście, w dodatku wykonane tak innowacyjną techniką. Owszem, premiera była wielkim wydarzeniem w światku animacji, jednak najważniejsze jest, że Twój Vincent jest zwyczajnie przyjemny w odbiorze. A tego nie da się dokonać wyłącznie niesamowitą techniką. Odbieram ten film nie tyle jako biografię, ale jakiś wycinek życia artysty i zachętę, aby samemu poszukać więcej. To czy przyjmiecie zaproszenie, zależy już od Was.
Trasa jego podróży wypada akurat przez największe dzieła artysty - miejsca są niemal identycznymi kalkami obrazów mistrza. Także osoby, które napotyka nasz protagonista, są wyjęte prosto z płócien malarza. Armand, początkowo niechętny swojemu zadaniu, pod wpływem rozmów z osobami, które go znały, zaczyna się coraz bardziej interesować Vincentem. I zaczyna go frapować zagadkowe samobójstwo artysty.
Mogło być nudno - nie brakuje filmów biograficznych, które chcą nam tylko przekazać suche fakty i tylko okazjonalnie przetykają notkę encyklopedyczną czymś szokującym, żeby publika nie zasnęła. Natomiast w tym filmie wyszło... spokojnie. Bez fajerwerków, ale sama zagadkowość sytuacji budzi wystarczająco napięcia, żeby wciągnąć się w historię i dopytywać. Co najlepsze, film nie daje nam jasnych odpowiedzi. Vincent jest nam pokazywany z perspektywy różnych osób, które uznawały go za wielkiego artystę albo za szaleńca, za nieszkodliwego dziwaka, za sympatycznego człowieka. To trochę jak obrazek, z którym ktoś zakrył kilka losowych fragmentów - możemy się domyślać jak wyglądała całość, ale pewności mieć nie będziemy.
Film najpierw nakręcono z udziałem żywych aktorów następnie przemalowano każdą klatkę po kolei. 125 artystów, 65 000 obrazów.
(Zresztą, film zadba o to, żebyście wiedzieli o tych rzeczach i jeszcze przed seansem wyświetla się krótka informacja na ten temat.)
Szczególne wrażenie robią ujęcia przy ruchu kamery - kiedy nie można było malować tylko postaci na nieruchomym tle. Przykładowo, krzesło, na którym siedzi nasz bohater, wygląda troszeczkę inaczej na każdej klatce - bo przecież nawet profesjonalni malarze, którzy machają po kilka płócien dziennie, nie będą w stanie idealnie powtórzyć pociągnięć pędzla za każdym razem. Animacja nie jest idealnie płynna, jednak wystarczy chwila, żeby się do tego przyzwyczaić.
Film kręcono po angielsku, jednak w kinach zobaczymy go z dubbingiem. Trudno oceniać polską wersję językową - przy tak niedoskonałej technice jak malowanie klatek olej na płótnie odwzorowanie ruchu warg nie będzie najlepsze. Ponadto, aktorstwo bywa przesadnie egzaltowane - np. Jerzy Stuhr, postacie tła. I chociaż kibicuję polskiemu dubbingowi i chciałabym, żeby był jak najlepszy, to akurat w tym filmie nieidealne aktorstwo nie psuje widowiska aż tak. Sama byłam zdziwiona. Widzicie, wizualna warstwa jest tak dziwna i nietypowa, że nieco przesadzone reakcje nie odstają tak od reszty. Mam skojarzenia z operą, gdzie wszyscy bohaterowie po prostu śpiewają, bo... tak.
Nie chcę, żebyście szli na ten film z poczuciem, że przecież wypada obejrzeć dzieło o wielkim artyście, w dodatku wykonane tak innowacyjną techniką. Owszem, premiera była wielkim wydarzeniem w światku animacji, jednak najważniejsze jest, że Twój Vincent jest zwyczajnie przyjemny w odbiorze. A tego nie da się dokonać wyłącznie niesamowitą techniką. Odbieram ten film nie tyle jako biografię, ale jakiś wycinek życia artysty i zachętę, aby samemu poszukać więcej. To czy przyjmiecie zaproszenie, zależy już od Was.
0 komentarze:
Prześlij komentarz