Voltron Legendary Defender - sezon 3

Trzeci sezon Voltron: Legendary Defender wylądował na Netflixie i był cudowny. Tak cudowny, że musiałam go sobie obejrzeć kilka razy. Ale moje emocje już opadły i jestem gotowa zdać Wam relację z tych najnowszych 7 odcinków. Gotowi?

żródło
Możecie być zdziwieni. Tylko 7 odcinków? Herezja. Twórcy tłumaczą, że i tak zawsze starają się tworzyć odcinki w sposób liniowy - bez dzielenia ich na sezony, opowiadać jedną historię. Z miejsca widać, że to bzdura. Chociaż te 7 odcinków tworzy pewną fabularną całość to czuć też pewne urwanie wątku, a finał "sezonu" nie jest zbyt imponujący. Szczęśliwie, kontynuacji przygód palladynów Voltrona doczekamy się już w październiku. Ale nie zapędzajmy się znowu. Jak się sprawdził ten sezon?

Szybko zauważycie, że ilustracje do tego wpisu mają temat przewodni.

Sezon trzeci skupiał się przede wszystkim na dwóch wątkach. Pierwsza rzecz to książę Lotor, który powraca z wygnania, aby przejąć od ojca pałeczkę rządzenia Imperium Galra. I, o raju, Lotor jest piękny. Nie tylko dlatego, że mam ochotę lizać ekran za każdym razem, gdy książę się na nim pojawia. Lotor jest antagonistą na jakiego czekaliśmy. W przeciwieństwie do Zarkona, który albo siedział na swoim ponurym tronie, albo jojczał, że chce Voltrona, chce Czarnego Lwa, bo jak nie o zacznie tupać nóżkami, Lotor jest aktywny. Wychodzi do swoich ludzi, do ludzi z podbijanych terytoriów (których dyplomatycznie nazywa sprzymierzeńcami), bierze czynny udział w bitwach. Dzięki temu nie tylko możemy go lepiej poznać, ale też docenić jak genialnym jest strategiem i manipulatorem. Przeczytałam gdzieś ładne podsumowanie jego zachowania na polu bitwy - Lotor nie walczy, żeby bronić honoru, on walczy, żeby wygrać. Poświęci kilka statków, aby wybadać przeciwnika, wycofa się i przygotuje kontratak. 

I tak pięknie się cieszy, gdy przeciwnik jest wymagający.

Co prawda, logika podpowiada, że walczenie u boku szeregowych nie jest najlepszym pomysłem. Ale co z tego, skoro łatwiej nam dzięki temu odczuć macki Lotora - to, że to on tu pociąga za sznurki, on ściga Voltrona po kosmosie i knuje swój pokomplikowany, nadal niejasny dla nas plan. Co więcej, Team Voltron wchodzi w bezpośrednią konfrontację z księciem już w odcinku 3. Pamiętacie ile nam to zajęło z Zarkonem?

Budzisz się i widzisz to. Co robisz?

Nie wspominając o drużynie cudownych generał, które towarzyszą Lotorowi. Dosyć jednowymiarowe? A i owszem. Ale czy palladyni też nie są ulepieni z archetypów? Swoją drogą cieszę się, że drużyna złoli nie jest po prostu kopią Team Voltrona - taka Zethrid jest duża i silna jak Hunk, ale też agresywna i impulsywna. Charyzmatyczne, niebezpieczne, o ciekawych zdolnościach, które - mam nadzieję - zostaną jeszcze rozwinięte. Po fandomie szaleją wojny o to, która z czterech generał jest najlepsza. Macie swój typ?

Ja lubię tą z dużymi uszami. :3

No dobra, pozachwycałam się bad guyuami, a przecież w drużynie protagonistów zaszły całkiem poważne zmian. Brak Shiro uderzył najsilniej w Keitha, który musi pogodzić swój temperament i impulsywność z nową rolą - przywódcy i pilota czarnego lwa. Do tego dochodzą wątpliwości Lance'a, który czuje się odrzucony przez Niebieskiego Lwa (nawet jeśli dostał innego w zamian), zdegradowany do roli śmieszka i najsłabszego ogniwa w drużynie. Do tego dochodzi Allura, która (w końcu!) zostaje pilotką Niebieskiego Lwa i która, nawet bardziej niż zwykle, odczuwa presję.
Kiedy większość zespołu przyjęła nowe role i czuje się w nich niepewnie, trudno o jakiekolwiek zgranie. A nie ma czasu na ćwiczenia.

Relacje między palladynami w tym sezonie lśnią jak nigdy. Reakcje bohaterów na zmiany i przytłaczającą presję są naturalne i różnorodne. Keith reaguje na to ze złością i porywczością - przez cały odcinek 3. Lotor bezbłędnie to wykorzystuje, a ja przez cały odcinek mam ochotę potrząsnąć Keithem porządnie. Allura denerwuje się przesadnie i wywiera na sobie samej presję, co nie jest niczym nowym, ale uderza teraz ze zdwojoną siłą. Lance tymczasem popada w smutek. Miło się patrzy, kiedy zespół rozmawia o swoich problemach - scena z Lancem i Keithem z odcinka 6 to najlepszy przykład. Zresztą, ta scena pokazuje jak fantastyczny rozwój postaci zeszedł u Lance'a - który jest gotowy zrezygnować z pilotowania Lwa (co przynosi mu radość, sławę i uwagę dziewcząt, czyli wszystko to, co Lance uwielbia) dla dobra zespołu.
Arc Keitha polega na przyjęciu przez niego posady lidera zespołu. W odcinku 6. musi on podjąć decyzję - słuchać własnego rozumu czy podążać za Shiro, jak robił do tej pory. Jego rozwój postaci zostaje przypięczętowy w momencie, gdy decyduje się na opcję pierwszą - i wykorzystuje taktykę Lotora z odcinka 3. przeciwko jemu samemu.
Allura radzi sobie najlepiej z całej trójki - uczy się, że czasem trzeba odpuścić i zaufać innym członkom zespołu. Albo swojemu Lwowi. I już.

Kiedy już wiesz, że masz Voltrona w garści.

Pozostali palladyni stoją z boku, co byłoby w porządku - każdy będzie mieć swoje pięć minut. Jednak martwi mnie los Hunka. Nadal mnie martwi, bo wspominałam to już w recenzji sezonu 2. Widzicie, mamy w pierwszym odcinku sezonu 3. scenę w której Pidge analizuje różne poszlaki i próbuje znaleźć swojego brata, który zagubił się gdzieś w kosmosie. Co prawda, poza tą jedną sceną, Pidge nie robi nic godnego uwagi, ale jest to dla nas sygnał - coś się dzieje poza naszym wzrokiem, ta postać ma jakiś cel. 
Jaki jest cel Hunka?
Przeżyć, zakładam. Uratować Wszechświat, bo on też w nim żyje. Pomagać istotom, bo Hunk to dobra duszyczka. Ale nic konkretnego. I nie ma w tym nic złego, przecież to całkiem porządne motywacje - szkoda, że nikt nie ma pomysłu na postać Hunka, co mógłby on robić. Nie przeszkadza mi to w Coranie, który od początku jest postacią wspierającą - która podpowie, kiedy ktoś się waha, która strzeli ze statku, kiedy walka się zaostrza i do której można się wygadać, kiedy fabuła wymaga, aby inna postać powiedziała co jej na sercu leży. Ale Hunk jest jednym z palladynów Voltrona, jedną z głównych postaci. A robi się z niego taka Applejack. Dajcie mu coś do roboty, scenarzyści! (co powtarzam po raz kolejny)

Ale poważnie, on piękny jest.

Na osobny akapit zasługuje odcinek 5., który fani nazwali między sobą "Shiro Alone". To dobry odcinek, nie tylko ze względu na wyjaśnienie (częściowe) sytuacji z Shiro. Pokazał nam trochę życia rebeliantów od kuchni - przyczajonych w jaskini pośród śniegów, podsłuchujących komunikaty z pobliskich statków, podejrzliwych, bo tego wymagają trudne warunki. Takie budowanie świata jest ważne i niesamowicie ożywia serial, sprawia, że chcemy widzieć tamten świat bezpiecznym i szczęśliwym. Poza tym, obaj rebelianci byli przeuroczy i mieli świetne stroje. 
Sam Shiro lśni też jako honorowy człowiek, który potrafi zachować zimną krew i poradzić sobie w ekstremalnych sytuacjach. A jego wyjątkowe szczęście poskutkowało licznymi teoriami spiskowymi. Wspominaną przez Galryńskiego dowódcę "operacją Kuron" miałoby być podstawienie klona Shiro zamiast oryginału. Czy o to chodzi? A może obecny Shiro to nasz Shiro, ale w najbliżej przyszłości możemy się spodziewać armii klonów, napierającej na Voltrona? Czas pokaże. 

Duet John DiMaggio i Matt Moy (głos Larsa ze Stevena Universe'a) miał świetną chemię i przepiękne designy postaci.
Tymczasem, fabuła się zagęszcza i - znowu - szybciej niż w poprzednich sezonach widzimy do czego będzie dążyć historia w kolejnych epizodach. Kometa z której można zrobić Voltrona w rękach bad-guyów? Widzę, że szykuje się więcej walk wielkich robotów. I nie mogę się doczekać. W ostatnim odcinku scementował się także nowy układ sił w Team Voltron, zwiastując, że teraz na powrót staną się oni skuteczni w boju.  Czwarty sezon już w październiku i mamy też teaser! Nic tylko czekać.


Share on Google Plus
    Blogger Comment
    Facebook Comment

3 komentarze:

  1. A propo wielkich robotów, zdarzyło ci się obejrzeć anime Neon Genesis Evangelion ? Bo coś mnie ostatnio kusi, ale nie mam pewności czy rzeczywiście jest warte uwagi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Napiszesz kiedyś o sezonie 4 i 5? :D

    OdpowiedzUsuń